ZAFASCYNOWANA FATALIZMEM

KAROLINA BORKOWSKA
Muka na Sztukę

„White Band No. 27”, Mark Rothko

Nasz stan psychiczny definiuje naszą kreatywność, a współistnienie z tym metafizycznym bólem daje możliwość bardziej świadomie i pełniej zdefiniować sytuacje, które (naturalnie) później są podstawą twórczości. 

Zainspirowana niedawno opublikowanym filmem Twój Vincent, w którym autorzy polemizują z historią rzekomego samobójstwa słynnego malarza, ośmieliłam się stworzyć swoistą analizę zaburzeń psychologicznych na podstawie życiorysów artystów malarzy oraz zbadać  ich wpływ na kreacje ścieżki artystycznej.

Cofając się myślami o  kilka miesięcy wstecz, przypominam sobie rozmowę w jednej z bydgoskich kawiarni.  „Od teraz jestem zdrowy”, tak właśnie zapamiętałam to zdanie. Jest to niezbędna do dalszej analizy konkluzja historii, w której główny bohater po ciężkich wojażach ze swoją niszczycielską naturą wychodzi zza murów wzniesionych z cegły o dwoistej strukturze i lęku, uzbrojony w niezbędną wiedzę do walki ze swoimi demonami. Nie jest to jednak początek optymistycznej opowieści, wręcz przeciwnie. Była to czysta ironia wobec możliwości koegzystowania ze swoimi zaburzeniami. Nasz stan psychiczny definiuje naszą kreatywność, a współistnienie z tym metafizycznym bólem daje możliwość bardziej świadomie i pełniej zdefiniować sytuacje, które (naturalnie) później są podstawą twórczości. Nierzadko również on sam (byt-ból) staje się tematem naszych twórczych koncepcji. Wspomniany na samym początku Vincent van Gogh to dopiero pretekst do przestudiowania niebotycznie długiej listy artystów. Zatrzymując się nawet na samych sztukach wizualnych ich liczba wymagałaby raczej napisania pokaźnej książki (jeśli nie kilku), dlatego ugruntujmy sobie kilka najciekawszych i najbardziej ikonicznych postaw artystycznych za którymi stoją depresja, melancholia czy schizofrenia.

Pierwszy z twórców, Mark Rothko, żyd poszukujący absolutu, znawca judaizmu, emigrant z Łotwy, twórca color field painting. Jeden z najbardziej rozchwytywanych malarzy na rynku sztuki. W 2016 roku jego obraz „No. 6 (Violet, Green and Red)” został wyceniony na 186 mln dolarów. Jego abstrakcyjnych prac już chyba nikomu nie muszę przedstawiać. Każdy kto choć trochę interesuję się sztuką, czy odwiedza punkty „must-see” na mapie muzeów narodowych dobrze zna te rozdygotane płaszczyzny koloru mylące nasz wzrok w ciągłej chęci kamuflażu. On sam wyjaśniał te cykle jako religijną dysputę o duchowości. Dla rzetelnej interpretacji dzieła zostawiał „instrukcje obsługi”. Odległość, natężenie i barwa światła to czynniki, które mają współgrać z pracą tworząc oniryczny nastrój kontemplacji. Nic więc dziwnego, że w standardowych white cube’ach wydają nam się tak nieuchwytne i osobliwe.  Styl ten jednak jest jednym z następujących po sobie etapów mentalnych autora. Jego droga ku abstrakcji zaczęła się dopiero w latach 1946-49.
Wcześniejsze prace opierały się na idei surrealizmu. Przykładem jest „Gethsemane” namalowane w 1944 roku. Styl ten był jednym z pierwszych, które zostały z artystą na dłużej. Przedstawienia te cechowały utopijne stworzenia-hybrydy zrodzone z flory i fauny w nawiązaniu do anachronicznych skojarzeń. We wczesnych latach twórczości błąkał się między modnymi w tamtych czasach ideami filozoficznymi, tytuły jego prac często nawiązywały do mitologii.

„Gethsemane”, 1944

Zmiany te  wynikać mogły oczywiście z niezdecydowania młodego człowieka i braku ugruntowanej wiedzy by osadzić się w konkretnym stylu, jednakże  w przypadku Rothko kreacja w dużej mierze była osadzona w dwubiegunowej naturze. Przechodząc w swoim życiu od ekspresji, miejskich przedstawień najczęściej uciśnionych i klaustrofobicznych, ukazanych jakby struktura horyzontu była miażdżona przez ciężar pozornych sytuacji, do kolorystycznego konceptualizmu, gdzie wielorakie wygaszone figury unoszą się w amorficznej kompozycji, możemy obserwować okazały zbiór uczuć, które towarzyszyły w danej sesji malarskiej. W późniejszych latach (przy drugim małżeństwie, ojcostwie i już całkiem porządnie wyrobionej pozycji na rynku sztuki ) artysta nadal zmagał się ze swoją ostrą depresją co razem z bolączkami słabości ducha i narastającymi nałogami w 1970 roku doprowadziło do samobójstwa malarza. Zmarł podcinając sobie żyły w swoim własnym studio na Manhattanie.

Drugim artystą o jeszcze mroczniejszej historii jest Francis Bacon, brytyjski malarz, miłośnik męskiej części populacji, alkoholik o wygórowanych ambicjach. Już na pierwszy rzut oka możemy przyznać, że ta historia będzie zgoła inna. Nie mamy tu ani ułudy amerykańskiego snu, ani desperackiego poszukiwania absolutu.W swojej twórczości skupiał się głównie  na figuratywności, człowieku osadzonym w przestrzeni chaotycznej, zniekształconej i jakby przygniecionej nieznośnym bólem.

„Two Figures”, Francis Bacon

Bacon jako samouk nie miał warsztatu akademickiego. Nie odnajdywał się również ściśle w żadnym ze stylów. Początkowo inspirował się surrealizmem i kubizmem, ale szybko odszedł od tych technik na rzecz wypracowania własnej kreski. Środowisko malarza bardzo trafnie zostało zobrazowane w dokumencie Love Is the Devil: Study for a Portrait of Francis Bacon. Idealnie oddaje charakter postaci zakorzenionej w półświatku alkoholizmu, brudu i gnuśności. Od początków nastania samoświadomości w młodym Francisie jego odmienność seksualna było wytworem bolączek środowiskowych, co skutkowało nawet wypędzeniem z domu rodzinnego w ręce życia ulicy, osadzonego tu i teraz. Spędzając noce w barach, asymilując się za pomocą „szlachetnych” trunków o świcie zaczynał kolejny niepokojący obraz. Można by rzec, iż odurzenie ciała dawało jego umysłowi większą możliwość sprawczą i jasność w podejmowaniu kolejnych malarskich kroków.

Cóż mogłoby więc wskazywać na upadłość ducha wśród tak euforycznego bytowania? O tym już sam artysta mówi z goryczą:

Man now realizes that he is an accident, that he is a completely futile being, that he has to play out the game without purpose, other than of his own choosing (…) We are born and we die and there’s nothing else. We’re just part of animal life.

To właśnie w tych zdaniach artysta domyka cały sens swojej twórczości, która z jednej strony pokazuje materialne ciało człowieka często w stopniu agonalnego niezdefiniowanego bólu. Rozpad i niepewność uwidaczniają ówczesną kondycje człowieka owianego goryczą (nie)istnienia. Dla dokładniejszego wydźwięku prac malarz regularnie wtrącał w nie motywy chrześcijańskie (najczęstszej ukrzyżowania) oraz przedstawienia tusz wyciągniętych żywcem z masarni. Czy można by dosadniej zobrazować naszą jednostkę niż jako kawałka mięsa? Z biegiem czasu melancholia i przygnębienie na obrazach zyskiwały coraz większą siłę, co tłumaczone jest samotnością artysty. Wszyscy w jego najbliższym środowisku odeszli, odbierając kolejny profil dla możliwego portretu do czasu aż została już jedynie twarz Francisa, który sam zmarł na atak serca wiosną 1992 roku.

Tak też kończą się historie artystów o jakże nieprzystających do siebie życiorysach. Tytułowy fatalizm wplatał się w ich losy, kreując wybory artystyczne. Na tyle silnie, iż często skutkował on zaburzeniem możliwości współistnienia  z samym sobą. Degradacja  poznawcza środowiska dała szansę powstania prac o ogromnej wrażliwość oraz napięciu emocjonalnym. Pogrążeni w tożsamym bólu malarze podporządkowywali swoje życia dla idei własnej twórczości. Wspominając dużo wcześniej o kilku biografiach chciałam dołączyć do naszego zestawu nieszczęśników ojca wszystkich oszalałych artystów, Francisco Goyę. Po dotarciu w to miejsce artykułu i analizie wcześniejszych fatalistycznych biografii, dobrą decyzją będzie zawiesić słowo właśnie w tym miejscu i czekać z nieukrywaną ekscytacją na możliwość kontynuacji.

Czytaj także: Rozmiar, który ma znaczenie

Dodaj komentarz