Opowiadanie Mikołaja Zielińskiego

SZARA STREFA

MIKOŁAJ ZIELIŃSKI
Opowiadanie pt. „Szara Strefa”
Opowiadanie Mikołaja Zielińskiego

Nie potrzeba straży, gdy sam jesteś swoim sędzią i katem. Ten człowiek odpalający papierosa, chroniący wątły ogień zapalniczki pod niezbyt szerokim rondem kapelusza na tle grafitowej ściany, nie zamierza nigdzie uciekać…

Jest najpóźniej jak może być. Jest tak późno, że praktycznie taki czas nie istnieje, jest już gdzieś poza usankcjonowanym rozumieniem. Nie jest też rzeczą prostą do wyobrażenia sobie, że kiedykolwiek jeszcze będzie jakieś wcześnie. Wewnątrz, na dnie pustego jak kościół, acz tłustego brzucha tej niewyobrażalnej pory idzie pochylony człowiek w długim wytartym płaszczu i wysłużonym kapeluszu. Sunie z pewnym trudem na tle bezbarwnej ściany ochlapanej mdłym światłem pobliskiej latarni. Ten człowiek to ja – Imored. Wciskam szyję głębiej w kołnierz, gdy przemykam kołyszącym mostem chodnika, dotykając raz po raz murów zakrzywiających się nieoczekiwanie i drwiących z architektonicznych zasad. Zszedłem kilka godzin wcześniej z werandy prowadzącej na pierwsze piętro osowiałej kamienicy umiejscowionej po zachodniej stronie tonącej we mgle dzielnicy, której zazwyczaj nikt nie dość uważny nie dostrzega, mimo że mieści się ona tuż obok centrum miasta. Wyszedłem z pustych lochów więzienia, w którym nikt na mnie nie czekał, by mnie oskarżyć za zbrodnię, którą popełniłem. Przyszedłem sam, z własnej inicjatywy, aby ponieść konsekwencje swoich działań, opuszczając w milczeniu rodzinę, której podczas kolacji wyznałem swój czyn. Zamordowałem z zimną krwią mojego szefa, człowieka, który chciał być mi kolegą i mentorem, ojcem bezkształtnej próżni. Zwabiłem go do piwnicy pod pozorem ciekawej rozmowy połączonej z konsumpcją niezłego trunku w profesjonalnej atmosferze, po czym zacisnąłem mu na szyi splecione ze sobą trzy wiolinowe struny od gitary akustycznej. Wpadłem na pomysł tej metody poprzedniej nocy, gdy tuliłem do snu moją zmęczoną żonę i nagle na ekranie pobliskiego komputera zaczął odtwarzać się nieznany mi film. Przed moimi oczyma pojawił się obraz przedstawiający połyskujące metalicznie w zimnym jak stal świetle popiersie muskularnego Murzyna z wypisanym na grubych rysach twarzy pogardliwym szaleństwem. Odczułem ukłucie dotkliwej grozy i zebrało mi się na mdłości, gdy ujrzałem tę twarz, lecz nie mogłem odwrócić wzroku od potwornej postaci oraz podejrzanego powroza okręconego wokół czarnoskórej szyi. „Żałosne zaplute skurwysyny” – grzmiał. „Sram na to wasze nic nie warte życie i na wszelką wiarę! Myślicie, że mnie pokonacie, bo mi na czymś zależy? Nigdy nie zdołacie poskromić mojej woli, wy sflaczałe obszczane parchy!”. Jego głos zwalniał i rozbrzmiewał coraz mocniej, gdy napinał kark i kamera zaczęła zbliżać się do jego twarzy ukazując wplecione w sznur romboidalne ostrza, które coraz bardziej wrzynały mu się w ciało. Gdy zakończył swój nicościowy monolog, naparł do przodu, jak wół ciągnący wóz załadowany granitowymi blokami i wówczas smolistoczarna, opalizująca krew zaczęła gęsto spływać okalającym strumieniem wokół jego karku, a demoniczny uśmiech ukazał się na siniejących grafitowo spęczniałych wargach. Kamera oddaliła się, ukazując to, co jak dotąd było niewidoczne – miejsce przytwierdzenia powrozu. Mniej więcej trzy metry za barczystym bokserem stało dwóch chudszych, lecz nadal dobrze zbudowanych Murzynów przykutych za żelazne pasy do ściany, trzymających pod ręce nagą błękitnowłosą dziewczynę o śnieżnobiałej skórze. Reszta ciała zemdlonej młodej kobiety wisiała w powietrzu na skutek napięcia powrozu, który od szyi czarnoskórego, konającego w paroksyzmie chrapliwego śmiechu, biegł wprost wgłąb jej waginy. Moja żona poruszyła się mamrocząc, jakby miała się za chwilę obudzić, a ja wyrwany z chorego transu wywołanego ohydnym obrazem zacząłem panikować, gdyż nie chciałem, by ona zobaczyła to co ja. Następne co pamiętam to dźwięk kaszlu psa połączonego z uderzeniem skórzanego worka z plastikowymi sztućcami o wilgotną glebę. Chciałem na swoją rękę dociec sprawiedliwości. Czyż nie jest to pragnienie leżące u podstaw ludzkiego zdziecinnienia? Nie taplając się długo w tym mediewalizmie dokonałem impulsywnych, lecz świadomych wyborów i dlatego nie mam prawa żałować niczego. Pokryte brunatnymi skrzepami ściany, pachnące jak lekarstwa na nieistniejące choroby sprzed wieków, zadziwiły mnie jazgotem swojej wewnętrznej ciszy. Nie potrzeba straży, gdy sam jesteś swoim sędzią i katem. Ten człowiek odpalający papierosa, chroniący wątły ogień zapalniczki pod niezbyt szerokim rondem kapelusza na tle grafitowej ściany, nie zamierza nigdzie uciekać, gdyż jest kompletnie świadom, iż nie ma takiego miejsca, które nie byłoby zawarte w nim samym, skoro stało się to, na co sam się zgodził. Ten człowiek to ja – Imored. Idę powoli, lecz zawzięcie, zupełnie jakbym samym uporem stwarzał zasadność pojawiania się kolejnych partii świata przede mną. Światła gasną i pojawiają się, tak jak stopnie pewności i zwątpienia, po których jestem zmuszony się poruszać. Widzę ofiary tej ewolucji, na którą moje serce cały czas nie jest w stanie się zgodzić, choć widziałem ją nieraz w pełni i podskórnie czuję ją całe życie. Słyszę jej oddech, jak wzdycha sennie, niewinna i rozkoszująca się nieświadomym odpoczynkiem. Niektóre z tych ofiar są iskrami, które kocham i którym nie chcę pozwolić oszaleć, oddalić się ode mnie lub obumrzeć. Wierzę jednak, że nie tylko tym jest wybrukowana moja szara ulica w osnutej półmrokiem zamglonej strefie. Nigdy nie nauczyłem się żyć podług norm wyrastających z kręgu najmłodszych przodków, lecz nigdy również nie przyjąłem naukowych wyznaczników i biologicznych przesłanek jako pewniki określające rozedrganie emocjonalne i węgielny kamień wstydu zmieszanego z poczuciem winy. Jestem bardziej świadom tego, co przeżywamy niż ten, który sam wkłada głowę pod topór. Cieszę się, że ulica się kończy i niknie w czerni. Wiem, że za kilkadziesiąt kroków od tego miejsca, w którym kończy się chodnik, zaczyna się las.

 

 

Czytaj także: Ruszył ułan spod okienka

Dodaj komentarz