SŁOWO ŚPIEWANE

ADAM KEMPA
Klub Sierżanta – Czyli mniej więcej o tym jak to jest z tekstami piosenek i ich znaczeniem w dzisiejszej muzyczce

Karteczka, która wypadła z notatek zespołu Indios Bravos

Kilka razy utwierdzałem się w przekonaniu, że nie jest możliwe by muzycy pokroju Popka, Gospela (pamiętacie Hyc o podłogę dziecko kurwa bęc?) czy innych disco-polowych pionierów aż tak bardzo nie była świadoma poziomu swojego słowa pisanego.

 

Piszę dzisiejszy tekst między innymi po to, by samemu sobie pomóc z wyrobieniem opinii na omawiany temat. A rzeczony artykuł dotyka dzisiaj tematu warstwy lirycznej w szeroko rozumianej muzyce rozrywkowej. Nie będę ukrywał, że jestem świadomy niejakiego wyświechtania i materiałowego zmęczenia w zakresie doboru tematu (wszak niejedno już na ten temat powiedziano i napisano), niemniej postaram się uzupełnić dyskusję o te aspekty, wobec których, przynajmniej na ten moment, nie znajduję się na linii zwolenniczej bądź krytykującej.

Powszechna krytyka w temacie dzisiejszych słów piosenek celuje zazwyczaj w dwa czynniki: bezmyślność (idiotyczność/sztampowość, itp.) oraz odchodzenie od używania języka polskiego na rzecz angielskiego. Co do pierwszego: ok, nie sposób się nie zgodzić. Dużej części tego problemu nie zamierzam, no bo i jak, bronić zupełnie. Na omówienie fenomenu upadku myśli i logiki w polskich (nie tylko zresztą) tekstów się nie posilę, być może ktoś zrobił to sprawnie przede mną. Oczywiście, jak każdy Sierżant wiem, że nie może istnieć szkielet pracy nad tekstem piosenki, który automatycznie uczyniłby go wartościowym. Rzecz w tym, że nawet i moje wymagania spadły. Świetlicki wspomniał kilka lat temu, że gdy słucha polskiej piosenki, to nie musi już wiedzieć o czym jest, nie musi też być dobre, byleby była o czymś. Chciałby chociaż, żeby artysta pozostawił w tekście chociaż fragment własnej działalności myślowej – lepsze coś, niż tysiące już rymowanych ze sobą czasowników na końcu linijki, naiwne teksty o naiwnych relacjach damsko-męskich, czy zupełnie osobny zbiór piosenki zwyczajnie idiotycznej. Kilka razy utwierdzałem się w przekonaniu, że nie jest możliwe by muzycy pokroju Popka, Gospela (pamiętacie Hyc o podłogę dziecko kurwa bęc?) czy innych disco-polowych pionierów aż tak bardzo nie była świadoma poziomu swojego słowa pisanego. Przeciwnie, uważam że jest to zwyczajnie w świecie poprawna decyzja biznesowa, bo w głupich czasach głupie treści mają wysokie szanse powodzenia. Myślę, że jest to zwłaszcza trafne spostrzeżenie, gdy wymienimy takich artystów, którzy dawali nam w przeszłości znaki, że coś tam potrafią, by nagle zrzucić takie liryczne bomby jak dziewięcioletni już dziś album Stachurskiego, z pozycjami jak Dosko, czy Chłosta. Tak czy inaczej, na ten rodzaj zarzutu ciężko cokolwiek odpowiedzieć.

Co do kwestii doboru języka… tutaj muszę przyznać jestem zupełnie rozdarty w ocenie. Warto na tym etapie artykułu wspomnieć, że zwyczajnie w świecie bardzo cenię warstwę tekstową płyt. Do tak głębokiego stopnia, że jestem w stanie wymienić wiele z nich, które samego mnie zaskakują, że mogą mi się podobać. Ale wynika to z tekstów właśnie – nie potrafię nie przekonać się do płyty, która ma doskonałe teksty. I zdecydowana większość takich przypadków będzie dotyczyła tych w języku polskim. Natomiast zupełnie szczerze przekonuje mnie argument, który, co ciekawe, po raz pierwszy usłyszałem z ust Zbigniewa Hołdysa (gdy wypowiadał się na ten temat jako juror któregoś z talent show gdy byłem jeszcze młodym Sierżantem), że język polski się do śpiewania zwyczajnie w świecie nie nadaje. Język Szekspira oferuje całą paletę wyrazów jednosylabowych, które łatwo rymować i zwięźle łączyć w komunikaty. Na studiach karmiono mnie cytatami prezydenta Churchilla (“Short words are best, and old words when short are the best of all”), pojawiły się jakieś teksty Dylana (noblisty…), co się będę kłócił. Fakt faktem, w języku polskim znajdziemy bardzo mało jednosylabowców, a gdy odrzucimy niepasujące części mowy i deklinacje, to zostaniemy z grupą około stuwyrazową, z kilkoma takimi kwiatkami jak „kret”, czy „zlew”, z których faktycznie niełatwo zrobić użytek w piosence. Czy śpiewanie po angielsku jest zatem rozwiązaniem problemu? Skądże. Być może walczę z wiatrakami pisząc w ten sposób, bo faktycznie 90% odbiorców reaguje pozytywniej na język angielski w piosence, nie będąc w stanie wysłyszeć, lub nawet będąc zbyt leniwi i mało zainteresowani by sprawdzić jej treść. Mnie jako anglistę obrzydliwie irytuje gdy polscy artyści śpiewają po angielsku, gdy nie mają ku temu żadnych zdolności. A tych (artystów, nie zdolności) jest niestety niemało.

Wojciech Waglewski na antenie Trójki raz zagłębił się w podobnych przemyśleniach, które zakończył myślą, którą do dzisiaj pamiętam i do dziś nie mogę wyjść z wrażenia, że nie zauważyłem tego wcześniej. Mianowicie, w historii polskiej piosenki nigdy nie było bardzo dużego przeboju w języku angielskim. Oczywiście, odpowiednio obniżając standardy przeboju znajdą się jakieś wyjątki, tak samo jak znajdą się pojedyncze single zaśpiewane po angielsku przez zespoły nominalnie polskojęzyczne. Nie żeby mnie jakoś ten polski mainstream przesadnie interesował, aczkolwiek coś na rzeczy jest.

Swój artykuł chciałbym zakończyć na być może najbardziej ambiwalentnej nucie z całego wywodu. Chciałbym zastanowić się jaką rolę w ogóle pełni dzisiaj tekst piosenki, bo być może dojdą Państwo do wniosku, że tu wcale nie ma o co walczyć. Co ciekawe, w mojej rodzinie pewnie nawet częściej podejmującą temat tekstualności piosenek osobą jest mój ojciec, z reguły nie mogący powstrzymać się przed krytyką gdzieś zasłyszanych tekstów. Wspominam o tym dlatego, że jak spora część pokolenia PRLu, tak i mój tatko jest zwolennikiem tekstów typu Święta Trójca Polskiej Piosenki, tj. Młynarski, Osiecka, Kofta. Być może brzmię złośliwie, ale poniekąd taki mam zamysł. Zgadzam się, że mowa tu o autorach wybitnych, natomiast i im zdarzały się niewyobrażalne w mojej ocenie kmioty, które stanowią pierwszorzędny kanon liryczny po dziś dzień (posłuchajcie sobie państwo krytycznym uchem Wakacji z blondynką). Zastanawiam się zatem których autorów tekstów, zwłaszcza młodszego pokolenia, bądź przynajmniej piszących w tym wieku doceniam ja najbardziej. Zauważam, że podobnie jak z warstwą muzyczną, szczególną moją uwagę zwracają elementy nowatorskie, świeże, zaskakujące, może i prymitywne, jeżeli zbudowane z pomysłem, manifestem, czy choćby klasą. Doskonale trafiają do mnie teksty Synów (płyta Orient), Janerki, Spiętego, czy Budynia (mój ojciec nie toleruje żadnego ze wspomnianych, kiedyś to się pisało, a dzisiaj jakieś brednie tylko). Ale równie dobrze pozostaję ostatnio pod ogromnym wrażeniem Mike’a Pattona, który otwarcie mówi o tym, że nienawidzi pisać tekstów, rezygnuje z tej funkcji ilekroć może oraz bardzo chętnie wprowadza do swojego wokalu elementy pozasłowne, wokalizy, wymyślone języki i przeróżne inne onomatopeje.

I żeby nie było: napisałem w życiu może z trzy, góra cztery teksty z których jestem zadowolony. Bardzo mnie to ciekawi i muszę kiedyś przy okazji podpytać jakichś kolegów z branży, jeśli będą skłonni wymienić słówko, jak to jest ze świadomością i wagą tekstu podczas codziennych wykonań utworów na koncertach. Czy wokalista jest w ogóle w stanie myśleć o śpiewanym tekście w sytuacji, gdy zdążył go zaśpiewać już siedemdziesiąt razy na sześciu trasach koncertowych? Jest to sprawą niejakiego kompleksu po mojej stronie, gdy jako tekściarz nie potrafię się skupić na utworze podczas grania go z zespołem – na przykładzie grupy Godot z reguły w trakcie utworu muszę myśleć o manualnych obowiązkach pomiędzy gadżetami, mikserem i instrumentami, szczęście, gdy w ogóle uda się tych słów nie pomylić. Więc może przerzucić się na krzyk lub stać się instrumentem?

Czytaj także: Improwizacja a słuchanie

 

Dodaj komentarz